czwartek, 26 sierpnia 2010

Kulinaria włoskie, czyli: Już za rok wakacje, część II

Kuba twierdzi, że nie powinnam zadręczać ewentualnych czytelników tyloma zabytkami (tak, a mnie to kto tymi zabytkami zadręczał przez całe dwa tygodnie...? no kto?). Więc dzisiaj będzie o sposobie wakacjowania we Włoszech - takim jednocześnie na polską kieszeń i jednocześnie bardzo wydajnym, tzn. o campingu, i o JEDZENIU, JEDZENIU i jeszcze raz JEDZENIU :). W podróż wyjechaliśmy czternastoletnim czerwonym escortem. Co prawda, trochę szwankował - a to chłodnica, a to akumulator, a to niezidentyfikowany obiekt wirujący, ale dał radę i dzielnie przewiózł nas przez tych ładnych kilka tysięcy kilometrów :). Warto zaznaczyć, że taki sposób podróżowania jest opłacalny, o ile mamy napęd na gaz, natomiast komfort podróżowania własną bryczką jest nieoceniony - plany i trasy zmienialiśmy dowolnie z dnia na dzień, a nawet z godziny na godzinę.


Gotowanie obiadu w drodze powrotnej do Polski
Wakacje w słonecznej Italii, nawet pod namiotem, do tanich nie należą, ale z pewnością są bardzo dobrym rozwiązaniem, żeby nie wydać fortuny. Ceny na campingach bardzo się różnią - najdroższe są wzdłuż wybrzeży, a im bardziej w głąb kraju, tym przyjaźniej - i wahają się od dwudziestu do trzydziestu kilku euro za noc (za dwie osoby z dużym namiotem + samochód). Standard campingów też jest zróżnicowany i z naszych doświadczeń póki co wynika, że o dziwo im tańszy tym lepszy. Nasz pierwszy przystanek namiotowy był w Volterze, gdzie zatrzymaliśmy się na trzy dni - dosłownie cudem zdążyliśmy na ostatnie miejsce wystarczające dla dwóch namiotów (tak, dwóch, bo było nas dwie pary - nie wspominałam o tym wcześniej? ach, to pewnie dlatego, że to jeden z mniej udanych pomysłów na ten wyjazd ;). Kiedy namioty stały już w pełnej okazałości i zabraliśmy się za przygotowywanie kolacji, zupełnie niespodziewanie okazało się, że nikt nie pomyślał o wzięciu ze sobą soli... Przy tej okazji zapoznaliśmy się więc z holenderskimi sąsiadami posiadającymi mnóstwo niezwykle jasnowłosych (i jednocześnie niezwykle ciemnoskórych) dzieci. Sól bowiem była konieczna, a to dlatego, że na kolacje (i to wszystkie) jadaliśmy pastę, czyli makaron. Tym razem była to pasta z pesto - jedno z najpyszniejszych dań pod słońcem, szczególnie, że pesto było domowej produkcji, zakupione tego samego dnia w drodze przez Chianti. No i, naturalnie, winko, też Chianti - w końcu to włoska kolacja miała być :). Przez kolejne dni sposoby podania pasty się zmieniały, głównie jednak używaliśmy gotowych sosów pomidorowych z dodatkami - to był kolejny feler: podczas poprzednich wakacji żywiliśmy się zupełnie inaczej, ale dogadać się w dwie osoby a w cztery, to jednak spora różnica.

droga przez Chianti - po bokach winnice
Mniejsza z tym, odbijaliśmy sobie obiadami w ciągu dnia, a każdy dzień spędzaliśmy na intensywnym zwiedzaniu. W związku z tym do wyboru mieliśmy żywienie się włoskim fastfoodem, czyli pizzą lub piadinami, albo suchy prowiant. We Włoszech wspaniałe jest to, że w każdej mieścinie można dostać pizzę na wynos w kawałkach i za 2 do 4€ najeść się nią do syta (im mniej turystyczna mieścina, tym lepsza pizza i w niższej cenie): wchodzi się do takiej pizzerii, w której pan co chwilę wyciąga ogromne i zawsze różne pizze prosto z pieca i tnie je na kawałki, które następnie sprzedaje osobno. Pychota! Piadina natomiast to taka sucha tortilla z czymś w środku: to coś zazwyczaj sprowadza się do jednego plastra szynki, ale bywają też bardziej wypasione; kosztują mniej więcej tyle samo, co pizza na kawałki.
Najpyszniejszy jednak z możliwych obiad to taki, jakim nie pogardziliby sami Włosi: kiedy mieliśmy już dość wżerania fastfoodów, a to nastąpiło dość szybko, robiliśmy rano w sklepie następujące zakupy:
  • 1 melon
  • 6-10 plastrów prosciutto
  • mozarella lub ricotta (najsmaczniejsze są te na wagę, produkowane gdzieś na miejscu)
  • czasem gorgonzola lub inny pleśniak
  • kilka pomidorów lub pomidorków
  • jakieś pieczywko
  • wino w kartoniku
Włoskie wino w kartonie to absolutnie nie takie melejstwo jak u nas! To po prostu wino stołowe :) Najczęściej pije się je zmieszane z wodą i tak też my je piliśmy - mmm, niebo w gębie, kiedy się siedzi na trawniku i wcina smakowite włoskie pomidory z wyśmienitymi serami. Melona jedliśmy z prosciutto jako pierwsze danie, potem całą resztę jako drugie. Po obiedzie obowiązkowo kawa w jakiejś kawiarni! Włosi piją kawę właściwie wyłącznie czarną, z wyłączeniem śniadaniowej, ja jednak - wykazując się niezwykle barbarzyńskimi obyczajami - pijałam uparcie latte lub cappuccino :). Raz spotkałam się jednak z bardzo ciekawym sposobem podania czarnej kawy, który potem skutecznie rywalizował z białą - nazywało się toto SHAKERATO i było zwykłym espresso z cukrem, wlanym do shakera wypełnionego kostkami lodu, porządnie wytrząśniętym i podanym w kieliszku do martini. Smakowało cudnie! I było jedynym znanym większości barmanów i barmanek sposobem na serwowanie zimnej kawy (taka z lodami uznana byłaby prawdopodobnie za zamach na świętą cześć kawy).
No to zostało jeszcze śniadanie - było proste i zawsze takie samo: kawa z mlekiem i briosch, czy rogalik z francuskiego ciasta (dla niektórych croissant). Mój ulubiony - czekoladą i naturalny :) Na ostatnie śniadanie, na stacji benzynowej tuż przed wyjazdem z Włoch pochłonęłam dwa :)

wystawa sklepu z serami
stoisko owocowe w sklepie typu Avita
  
Kuchnia jest niezwykle istotnym składnikiem wakacji we Włoszech. Wiele rzeczy jest tam absolutnie wyjątkowych, jak tamtejsze owoce czy sery, ale część można dostać i u nas, aby przyrządzić sobie prawdziwie włoskie potrawy. Trzy przykłady podam jako pamiątkę z wakacji:
photo: www.prosciuttorecipes.com
  • melon z prosciutto - dla niektórych zapewne zaskakujące połączenie, ale nie znam osoby, która nie zachwyciłaby się tym prostym daniem; należy zakupić bardzo dojrzałego melona (trzeba wąchać go przy zadku - jeśli zapach jest intensywny, to melon jest dojrzały) i kilka plastrów prosciutto; melona obieramy ze skóry, kroimy na kawałki i wkładamy na dłuższą chwilę do lodówki, aby dobrze schłodniał; podajemy z plastrami prosciutto rozłożonymi na talerzu, można w towarzystwie dobrej oliwy i świeżo mielonego pieprzu, ale to niekoniecznie - uwaga: prosciutto to włoski rodzaj szynki, którego nie sposób podmienić żadną polską wędliną! i nie kupi się go w osiedlowym wędliniaku; najlepiej wybrać się po nie do "lepszego" hipermarketu (np. typu Alma czy Bomi, można też liczyć na Carrefoure'a, a nawet ostatnio na Tesco, w żadnym razie natomiast na Auchan), jego cena może początkowo przerażać - 90 do stukilkudziesięciu złotych za kg - ale pamiętajcie, że potrzebujecie tylko kilku cieniusieńkich plasterków*, które będą kosztować od kilku do maksymalnie kilkunastu złotych, a naprawdę warto! ręczę za to głową! należy tylko wybrać takie, które ma jak najmniej tłuszczu i dobrze, żeby gdzieś w nazwie miało "crudo", czyli: surowe. (*obsługa powinna umieć tak pokroić prosciutto, aby plasterki były niemal przeźroczyste).
  • photo: www.lasrecetascocina.com
  • pasta z pesto - makaron trzeba koniecznie kupić włoski (polski to zupełnie inna bajka), polecam firmy Barilla i De Cecco, rodzaj dowolny, co kto lubi - moja ulubiona to fusilli :); pesto natomiast to taki gęsty sos bazyliowy na oliwie, sprzedawany w małych słoiczkach - znajdziecie je w każdym hipermarkecie; pesto są różne: zielone, czerwone, z dodatkami, na początek polecam jednak klasyczne zielone wyłącznie bazyliowe - ma najmocniejszy, bardzo specyficzny smak; i jeszcze jedno - warto sięgnąć po to z wyższej półki, za kilkanaście złotych, potem zawsze możecie spróbować zrobić własne :). Pastę gotujemy w osolonym wrzątku tak długo, jak podaje instrukcja, następnie odcedzamy i przerzucamy z powrotem do garnka, gdzie mieszamy z pesto bardzo dokładnie, ale delikatnie - każdy kawałek makaronu musi być "upestowiony", ale nie chcemy żadnego uszkodzić. Przerzucamy na talerz, możemy posypać parmezanem i jest gotowe i pyszne :)
  • photo: www.lavazza.com
  • shakerato - przygotowujemy: espresso, kostki lodu, trochę cukru, shaker lub nieduży termos i kieliszek do martini; espresso wlewamy do shakera/termosu wypełnionego kostkami lodu i dodajemy cukier (opcjonalnie, ja polecam), a następnie zamknięte BARDZO intensywnie wstrząsamy przez 1-2 minuty (ale całe z zegarkiem w ręku! inaczej nici z efektu); gotowe nalewamy do kieliszka: powinno być zimne i zakończone obfitą i bardzo gęstą pianką - można je potraktować jako deser :)
No, to smacznego i do zobaczenia wkrótce :) /zdjęcia dorzucę rano/

Kolacja albo Martwa natura

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...