poniedziałek, 4 października 2010

Jedz, módl się i kochaj - czyli żenująca historia o tym, że kobiety bez mężczyzn nie wiedziałyby, co ze sobą zrobić

Właśnie wróciliśmy z kina, z hitu ostatniego sezonu, nakręconego na podstawie powieści, która kilka lat temu była światowym bestsellerem. Aby ją napisać, autorka, Elizabeth Gilbert, dostała od wydawcy zaliczkę na podróż po Włoszech, Indiach i Indonezji. Świetny początek, prawda? Tylko, że film to największa i najbardziej wkurzająca kicha, jaką oglądałam od czasów "Spisku w Eskurialu", czyli od jakiegoś pół roku, i zalicza się do największych w moim życiu. Nie, nie mam na myśli tego stereotypowego amerykańskiego przedstawienia świata ani żabiego uśmiechu Julii Roberts. Ale zacznijmy od tego, napięcie będzie rosło. A zatem: główna bohaterka, amerykanka po rozwodzie, w średnim wieku, zalicza po kolei romans z dwudziestoośmiolatkiem i podróż nieomal dookoła świata, żeby odzyskać równowagę i znaleźć prawdziwe szczęście, którego dotąd nigdy zaznała w swoim komfortowym życiu jednostki z wyższej klasy średniej... Najpierw nasza Liz leci do Włoch, żeby odzyskać apetyt na jedzenie - ma nadzieję, że dzięki temu odzyska też apetyt na życie. W znajdującym się w centrum Rzymu mieszkaniu, które kobieta wynajmuje od mówiącej po angielsku starszej Włoszki (na dodatek bohaterka biegle włada włoskim po kilku tygodniach czytania słownika kieszonkowego...), zamiast normalnie wyposażonej łazienki, jest stara żeliwna wanna z przeciekającym korkiem, do której ciepłą wodę leje się nie z kranu, a z czajnika, zaś nowi włoscy przyjaciele potrafią zjeść na śniadanie pieczonego indyka. Tyle, jeśli chodzi o amerykańskie mity. Teraz modele kobiet.
Drugoplanowe postaci kobiece dzielą się na dwie kategorie: stare mądre matrony, które wiedzą, że kobieta może być naprawdę szczęśliwa tylko pod opieką swojego mężczyzny i młode kobietki, które realizują ten ideał szczęścia. I tak oto mamy: rozanieloną młodą mamę z lekko otyłym tatusiem-mężusiem, młodą zakompleksioną szalenie atrakcyjną "zimną" Szwedkę, która odnajduje ciepło w objęciach obłędnie przystojnego Włocha, nastoletnią Hinduskę z ambicjami samodzielnego życia i studiów na uniwersytecie, która zrealizuje się w małżeństwie zaaranżowanym przez rodziców... I matrony: starą zrzędliwą żonę szamana,  która ciągle powtarza, że naszej bohaterce trzeba faceta i stara Włoszka, która twierdzi, że Liz jest wyjątkowo głupia szukając szczęścia z dala od domowego ciepełka. Poza tym dwie realizujące model samotnych wyzwolonych kobiet: rozwódka z patologicznego małżeństwa i młoda Brazylijka czerpiąca radość z licznych przelotnych romansów - jeśli chodzi o hierarchię, znajdują się jeszcze niżej niż Liz i występują obok siebie.
A teraz przesłanie - krok po kroku... otóż na każdym kroku nasza kobieca bohaterka potrafi obrać kierunek swoich działań wyłącznie dzięki zbawiennej obecności mężczyzny. Zacznijmy od starego balijskiego szamana, który przepowiada jej wielką podróż i dwa małżeństwa. Potem jest młody kochanek: jogina, dzięki któremu kobieta postanawia szukać wewnętrznego spokoju medytując w Indiach. We Włoszech ma już dwóch męskich nauczycieli: jeden uczy ją włoskiego, a drugi radości życia. W Indiach medytacje okazują się skuteczne dopiero po interwencji starego aroganckiego alkoholika, który okazuje się życiowym mędrcem. Na Bali mamy tradycyjny patriarchalny model: stary mistrz w funkcji ojca-przewodnika po zaułkach życia i mężczyzna-mąż, ostoja i gwarant szczęścia i równowagi psychicznej. Ostatecznie schemat fabularny wygląda tak: kobieta ucieka z pustego małżeńskiego życia, w którym czuje się nie sobą i nie na swoim miejscu, przemierza pół świata w poszukiwaniu mądrości, szczęścia i pełni życia i odnajduje to wszystko dzięki mężczyznom przy boku mężczyzny.
Ale niektóre kobiety, wychodząc z kina i tak twierdziły, że film był taki ciepły, wzruszający i miał w sobie coś...

4 komentarze:

anust pisze...

O, ale byłaś w kinie od początku do końca, na luzaku:) moje ostatnie wyjście do kina wygladało tak: reklamy-ok, po 5 min filmu tzn bajki: mamo mnie się nie podoba ten film, mamo kiedy wyjdziemy, mamo chce siku..... zrezygnowałam po 15 min i poszłysmy do reala na zakupy:) a wzory są z echo flower i swallowtail lace shawl. Chusta ma być do sesji zdjeciowej slubu w listopadzie i pani taką grubszą chciała.

kai pisze...

No, cóż... Kiedyś też tak miałam, jak byłam mała - wyszłyśmy z mamą po kwadransie z filmu "Gruby i grubszy" czy jakoś tak, zdegustowane na całego.
Jak skończę Revontuli, to zobaczę, jak te wzory wyglądają - podobają mi się te liście, ale jak dziergam zmęczona wieczorem, to popełniam tyle błędów, że więcej pruję niż robię, a mam do przerobienia trochę angor właśnie, więc coś by trzeba wymyślić, bo zimno już :) A taka chusta na sesję w listopadzie to całkiem sprytne rozwiązanie ;)

anust pisze...

no rób rób bo ciekawa jestem tego revontuli:)jak zrobisz to moze ja sie skuszę

Brahdelt pisze...

Nie dałam się zwieść światowemu szaleństwu na powieść, i tym bardziej się cieszę, że nie wykosztowałam się (finansowo i czasowo, ale jak widzę również emocjonalnie) na oglądanie filmu na jej podstawie. *^v^*

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...