Tak, skończony nawet po raz drugi. Poprzedni policzyłam ze zdjęcia u fasOli, ale nie wzięłam pod uwagę, że robię na większych drutach i grubszą włóczką i wyszło wielkie kołnierzysko, więc najpierw kombinowałam przed lustrem przez pół godziny, a potem sprułam, zmniejszyłam liczbę oczek prawie o połowę i w dwie i pół godziny wyszedł zgrabny patentowy golfik. Jeszcze tylko guziki muszę odpowiednie kupić i przyszyć i będzie gotowy. Himalaya, co prawda strasznie akrylowa, co do tego zdania nie zmienię, ale muszę przyznać, że mięsista i bardzo ciepła. Kubuś zadowolony, ogrzewaczyk mu się podoba, więc i ja szczęśliwa, szczególnie, że wrócił wreszcie do mnie z tego zimnego Wilna. I przywiózł ze sobą mnóstwo konfitur od teściowej (a jakie ona konfitury z czarnej porzeczki robi...). I bursztyny, naturalnie :).
Jak tylko znajdą się odpowiednie guziki, zrobię zdjęcie szyjogrzejowi i wstawię. I chyba sobie też sprawię coś podobnego, chociaż na razie w kolejce na Ravelry stoi kilkanaście wzorów dużych komino-ocieplaczy, a jeszcze Zdzid zrobiła takie ładne z włóczki, która niezmiernie mi się podoba i jest zaufanej angielskiej firmy i już coś na drutach zaczęłam z ulubionej angory de luxe i... No i co tu robić?
A prace i lektury w kolejce czekają: powinnam czytać po 200 stron dziennie, a ja tak może 40, może 50 ciułam... ale przez więcej jednego dnia to już dawno nie przebrnęłam. Chyba mnie czytelniczy kryzys dopadł. A sesja się zbliża. Tak, tak - egzamin ma to do siebie, że zawsze się zbliża, jak nie ten, to inny... Brrr...
ps. A Śliwkę sprułam do zera - stwierdziłam, że jednak nie o to mi chodzi, a jeśli ma leżeć w szafie nienoszona, to wolę spruć i zacząć na nowo. Zauważyłam przy okazji, że prucie robótek, które leżą wystarczająco długo nieruszone przychodzi znacznie łatwiej, niż prucie roboty, która co prawda idzie jak po grudzie, ale idzie na bieżąco i żal ściska na myśl o zaprzepaszczeniu spędzonych nad nią godzin. Więc ta pruję ostatnio nieudane projekty i przybywa mi w tej sposób włóczki na nowe...
ps. A Śliwkę sprułam do zera - stwierdziłam, że jednak nie o to mi chodzi, a jeśli ma leżeć w szafie nienoszona, to wolę spruć i zacząć na nowo. Zauważyłam przy okazji, że prucie robótek, które leżą wystarczająco długo nieruszone przychodzi znacznie łatwiej, niż prucie roboty, która co prawda idzie jak po grudzie, ale idzie na bieżąco i żal ściska na myśl o zaprzepaszczeniu spędzonych nad nią godzin. Więc ta pruję ostatnio nieudane projekty i przybywa mi w tej sposób włóczki na nowe...
2 komentarze:
z pruciem to masz świętą rację!! te niezbyt udane muszą swoje odleżeć, potem się zapomina chyba ile czasu człek przy tym spędził i prucie leci bez żalu :)
dawaj foty!
I jakie te bursztyny przywiózł??
No, to chyba tak właśnie jest, nawet po wystarczająco długim czasie przychodzi ochota na sprucie czegoś niedokończonego, bo wtedy można zacząć od nowa :).
Zdjęcia będą, jutro na mieście jestem cały dzień, więc między zajęciami a biblioteką poszukam guzików.
Długi sznur czarnej kruszonki - zawijam trzy razy i mam grubą czarną obrożę z bursztynów. :)
Prześlij komentarz